back

Co!? to sen...

    Wewnętrzne kołatanie powodowało lekkie drżenie dłoni. Właściwie wszystko latało, przemieszczało się w zwolnionym tempie z kompletną ignorancją dla ziemskiej grawitacji. Ściany pokoju rozstępowały się odsłaniając kawałki burego nieba, albo ściskały pomieszczenie do zgrzytu mebli. Sufit był pochylnią, z której strugi deszczu zlewały się w przepaść tuż za krawędzią pokoju.

 Niewielkie istoty walczące z wartkim nurtem w malutkich łódeczkach wykonanych ze zwiniętych sprytnie prochowców, jakimś cudem przez cały czas utrzymywały się na powierzchni sklepienia. Malutkimi wiosełkami dłoni cięły z mozołem wzburzone morze sterując w kierunku żyrandola przekrzywionego na północny wschód, zbyt bardzo niebezpiecznie. Kilkoma pstryknięciami palców pozbawiłem złudzeń kolejnych wioślarzy. Armada wirując i koziołkując znikała w wodnej przepaści. Odciążony żyrandol zaczął wreszcie wskazywać południe, a morze wygładzało swoje oblicze. Dygotałem starając się to wstydliwie ukryć napinając wszystkie mięśnie, a drżenie rąk zamaskować niezdarnym masażem dłoni i naciąganiem palców, które strzelały i trzeszczały niczym suche gałęzie łamane na ognisko. Zaczynało nieznacznie bujać i kołysać kiedy prawym halsem mijałem ogromną żyrandolową boję i ustawiałem się ostro do wiatru, aby pokonać wsteczne prądy. Przywiązałem jeden koniec koszuli do brzegu kanapy, a drugi przycisnąłem nogą do oparcia i balastowałem prując w wielkim pędzie po krawędzi wodnego urwiska drwiąc z niebezpieczeństwa, by wyskoczyć w połowie drogi na kilka metrów w powietrze i opaść łagodnie na płyciźnie tuż przy oknie. Jej ciemna sylwetka odcinała się od bieli prześwitującej tkaniny narzuconej na ramiona. To hebanowe ciało o idealnych proporcjach pojawiło się nagle w drzwiach tarasowych budząc niepokój zmysłów. Stała nieruchoma wpatrzona gdzieś w horyzont, za którym tonęła wielka pomarańcza, a ja tuż za nią upajałem się delikatnym zapachem hibiskusa i limonki tworzącym wokół posągowej postaci aureolę lub pachnącą zbroję - pułapkę. Odwróciła się i zrzuciła okrycie, które porwane nagłym podmuchem poszybowało niczym jesienna nić pajęcza. Jej piersi falowały coraz intensywniej z każdym oddechem powiększając się i przygniatając moją twarz do posłania. Traciłem świadomość, a puls wyrywał się ze skroni kołacząc na granicy zawału. Ledwie słyszalny, niknący w oddali jej rubaszny śmiech zamieniał się w wycie porywistych szkwałów. Zapadałem w ciemność. Drżenie ciała ustawało, było znów cicho i ciepło. Delikatne kołysanie, jak unoszenie w przestrzeni było zbawieniem. Powoli odplątywałem skulone i pogniecione siateczki nerwowe, które następnie rozwieszałem wokół siebie w czarnej przestrzeni. Z czasem było ich coraz więcej, tkane z grubych i grubaśnych nici, ciężkich postronków zwisały niedbale wszędzie, gdziekolwiek skierowałem swoje ręce aby zawiesić nowe. Doczepiałem jedne do drugich i naklejałem na siebie, aż zlepiły się w galaretowaty wielki kłąb rozpięty na linii horyzontu. Wreszcie przez moje dłonie zaczęła przelatywać gruba lina ociekająca marzeniami, która owijała się bez większego ładu wokół powiększającej się szarej masy. Nawet nie zauważyłem kiedy lina skończyła się, a przytwierdzona do jej końca kotwica wyrwana z czerni nocy przebiła się przez moje plecy i pociągnęła do przodu. Rozpięty pomiędzy trzema ramionami zimnego żelastwa, z nadgarstkami przebitymi dwoma hakami i stopami trzecim, wirowałem na uwięzi wokół pulsującego tworu, który zaczynał jaśnieć błękitem oświetlanym odległym błyskiem. Niebo zaroiło się od podobnych rozbłysków, które mogły oświetlać dalszą drogę. Nigdzie jednak się nie wybierałem, trwałem w okolicy swojej skorupy napawając się szorstkością i ciepłem piasku. Sypkie wydmy złociły się kusząc tajemnicą wielkiego odkrycia, albo kompletnej pustki. Gdybym tylko wypełzł nieco dalej za zakręt oparcia kanapy, miałbym to wszystko. Układane z wielką pieczołowitością piaskowe drobiny zbierałem przez całe lata, obsypując nimi najpierw najbliższą okolicę, potem coraz dalszą odgradzając się piaskowym oceanem od oazy, gdzie mieszkasz i jadowitego zapachu wspomnień. Nie chcę oglądać fatamorgany, którą wyświetlasz mi każdego ranka o miejscu z widokiem na szczęście. Nie zaglądaj pod moje powieki, bo tam tylko ciemność cię przerazi i nie zagłuszaj szelestu drobin przesypywanych w mojej klepsydrze. Żyję tak, choć pewności nie mam, bo żyrandol ponownie wskazuje północ, więc może jestem.

 Ściany nareszcie zatrzymały się na swoim miejscu, pozwalając opaść zmęczonemu sklepieniu z jasnych przestworzy. Spieczone usta i ściśnięte gardło, jak na pustyni, nie były w stanie przekazać innego dźwięku poza zmęczonym świstem. Nieważne i tak nie było nikogo. Delikatny zapach z pościeli uleciał bezpowrotnie setki lat świetlnych temu. Wygasłe świece i schody niby te same, a jednak inne. Tylko miasto brudne szare, wciąż tak samo ściska i omamia. Wychodzisz?
Ja zostaję.

...Proszę weź mnie wychodząc z domu
pod parasol miłości naszej
i nie mówmy już nic nikomu...

Adam 'Lański' Polańskiback