back

Co!?ś sobie przypominam

    Czekałem na ciebie kilka chwil wpatrując się obojętnie w ruch uliczny. Układałem słowa tego, co chciałbym ci powiedzieć na powitanie, ale wychodził wciąż tylko wiersz, ten wiesz, o twoich ramionach jak kotwicach mnie trzymających i lęku przed kolejnym świtem i rozstaniem. Kiedy zbliżałaś się od strony starego miasta, wszystko przestało mieć znaczenie. Chciałem już tylko, zaledwie albo aż, pomilczeć przy tobie.

W maju jest zawsze najgorzej. Przytakiwałaś z uśmiechem, bo wszystko zaczyna boleć po zimie dopiero wśród zieleni. Kaprysiłaś na zmęczenie wiosenne, kiedy próbowałem namówić cię na spacer, najlepiej przed świtem, abyśmy to my zbudzili ptaki. Wyszliśmy. Jednak nie daleko, ot ledwie kilka twoich uśmiechów stąd, wsłuchani w oddechy i poranną mgłą otuleni czekaliśmy, każde z osobna na coś innego. A może na jedno, tylko naszych rąk spotkanie?

 A kafejkę pamiętasz, tą prawie pustą i sennego kelnera, który gubił się w zamówieniu, bo zmieniałaś zdanie wahając się pomiędzy cappuccino, a czekoladą. Probowałem zachować umiar i nie zagadywać ciągle, i nie podejmować nowych tematów, a paplałem bez końca. Uśmiechałaś się mrużąc oczy zalotnie cierpliwie wszystkiego słuchając, a ja przestać nie mogłem. Tak wiele miałem ci do powiedzenia. Nie chciałem milczeć, nie wtedy. 

 Poranek leniwie rozświetlał zimne błękity. Obudziłem się pierwszy i obserwowałem, jak sen uwalnia twoje ciało pozwalając ponownie żyć. Bałem się do ciebie przytulić myśląc, że jesteś tylko kolejnym marzeniem, tym najpiękniejszym, które nawiedza mnie czasem nad ranem. Powitałaś mnie uśmiechem i zniknęłaś za drzwiami zanim zdołałem chwycić za aparat. Wróciłaś po chwili w mojej koszuli z warkoczykami luźno zaplatanymi. Ileż lat na ciebie czekać musiałem.

 Kiedy skróciłaś włosy kłamałem mówiąc, że ładnie ci w krótszych i bardziej do twarzy. Połamałem wszystkie nożyczki i zakopałem ułamki w czterech różnych stronach świata. A potem płakałem skrycie, gdy odgarniałem kosmyk zabłąkany na twojej twarzy targany wiatrem mającym więcej odwagi niż ja kiedykolwiek, gdym ciebie dotykał tylko zmysłami.

 Nie było żadnej wiadomości od ciebie przez cały tydzień. To jak pół wieczności, bo drugą połowę zarezerwowałem wyłącznie dla nas. Powiedziałaś, że możemy się spotkać, że pójdziemy na kawę albo spacer. Po wybawienie. Usiedliśmy w kafejce na uboczu, gdzie podawano aromatyczną herbatę z dodatkiem rumu, który dodatkowo słodziliśmy marzeniami. Opowiadałaś o wszystkich wielkich sprawach z minionych siedmiu dni i tych małych budzących uśmiechy. Jak bardzo chciałem uciszyć usta twoje pocałunkami. Na uśmiech jedynie odwagi wystarczyło.

Tamtego poranka obudziłem się pełen niepokoju, że nie zobaczę ciebie już nigdy więcej. Wiem, że niczego nie obiecywaliśmy sobie. Wybiegłem przed dom. Siedziałaś zasłuchana w ptaków śpiewanie, zamyślona albo śpiąca pośród budzącej się majowej jasności. Przez chwilę stałem zauroczony nie śmiąc przeszkadzać, by odejść z cieniem smutku. Przed słońcem malarzem piegów cudnych ustąpić musiałem. Nie wiedziałem, że obejrzałaś się za mną i czuły uśmiech posłałaś. Gdybym dostrzegł, takie okamgnienie, żyłbym dalej - a tak, w dzień umierałem.

Spacer przez las, jak ucieczka przed pościgiem wściekłych psów szyderstw i ciekawskich spojrzeń, był wędrówką do wieczności przez wspólne marzenia. Przez ciemny las bukowy, mokry i pełen złudzeń; przez kolejną rzekę, przez którą przeprawa wiodła po mostach moich rąk. Zanieść mógłbym ciebie i dalej ale wolałaś samodzielnie przy mnie wędrować. Cieszyłem się kiedy milczałaś westchnieniami poganiając moje marzenia i kilometry drogi, albo zapewniałaś, że nie boisz się niczego, gdy świat oglądasz zza ramienia mojego bezpiecznego.

Zwlekałem z odjazdem błądząc za twoim spojrzeniem i oczekując na jedno słowo, bym został jeszcze przez chwilę, na milczenia sekundę lub rozmowy dwa wyrazy. Szukałaś mojego ramienia i bliskości, której pokazać spod maski naprędce klejonej nie mogłem. Albo znów bałem się wyciągnąć ramiona i przywołać cię, gdy tego potrzebowałaś cierpliwie ręce w rękawy zawijając z zimna samotności, skulona i pełna niepewności. Przecież nie byłaś sama. Kochałem cię od tamtego zawsze zagubionego pośród zmysłów tańcowania, albo nocnego złudzenia. Pamiętasz, pierwszy wiersz wtedy tylko dla ciebie ułożyłem.

Nie chciałaś się przytulić na pożegnanie, bo nie było przed żadnym długim rozstaniem. Chciałaś być dzielna, a jednak prosiłaś o ostrożne wędrowanie. W oczach smutek błyszczał albo troska i miłość, z którą już nie walczyłaś. Czym było zabarwione spojrzenie twoje, dowiedziałem się po powrocie za dni parę, kiedy nazbieraliśmy naręcza kwiatów i zanieśliśmy do przydrożnej kapliczki, gdzie świątek frasobliwy przycupnął na rzeźbionym kamieniu. Szeptałaś, że kochasz w moich ramionach szukając schronienia i czułości. Plecy oparliśmy o ściany bielone świątyni polnej i trwaliśmy do późnego zachodu wygrzewając serca w słońcu, o które nie musieliśmy być zazdrośni.

Wydarzyło się tak wiele między nami, kiedyś dawno w czasach ocierających się o zapomnienia łany, albo zaledwie wczoraj Co!? sobie przypomniałem po nocy nieprzespanej.

Adam 'Lański' Polańskiback