back

Co!? w burzy się nurza

   Wczoraj zbierało się na burzę, powietrze było ciężkie i senne, a nieziemskie zjawisko w efekcie ledwie zamruczało. Obserwując bure fiolety połykające szczyty najbliższych wzniesień, przypomniała mi się inna burza sprzed czasu nie całkiem odległego, nasycona ozonem i bliskością doznania bez osłony parasola.

storm

   Było to, wyjątkowo gorące lato spędzane z daleka od wszystkiego i czegokolwiek, gdzieś w mojej ukochanej mazurskiej głuszy, gdzie zaszywałem się rokrocznie w przepastnej zieleni i błękitach spływających do jezior. Kompletnie bezdeszczowy środek lata zamienił polanę naszego biwakowiska w suchy step, a nas oblepiał codziennym kurzem nawet przy najmniej żwawej czynności, jaką był chociażby spacer po świeżą wodę do studni znajdującej się w pobliskiej i bardzo gościnnej leśniczówce. Powietrze było martwe od południowego skwaru, a wieczory nie przynosiły oczekiwanej ochłody. Codziennie w godzinach południowych przesuwałem swój cień popychany ciałem w okolice skraju polany kryjąc się nad brzegiem niewielkiej rzeczki, albo łapałem lekkie udary słoneczne niczym prowansalski mistral próbując wylizać się po rozstaniu z bliską mi na tamten czas osobą, która wyciągając do mnie ręce jednym swoim gestem powaliła i roztrzaskała oba nasze światy. Kuracja, jaką sobie aplikowałem, była z pewnością dość mocno irytująca dla moich przyjaciół, z którymi tradycyjnie mazurowałem, ale wyrozumiale pozwalali mi na samotność wśród nich, albo kompletną dekadencję. Snułem się po polanie układając kolejny wiersz przegryzany ogórkami małosolnymi kupionym specjalnie do obiadu mając za nic, że przeznaczone były dla wszystkich i fakt, że sam nie wyściubiłem nosa poza Puszczę ani razu od przynajmniej dwóch tygodni, nie wyprawiłem się po zakupy pomimo namów i miraży pokus. Dreptałem po wysuszonych źdźbłach ryjąc ścieżkę donikąd w spiekocie dławiącej całe jestestwo. Była też jakaś dziewczyna próbująca przebić się do mnie przez gruzowisko, które naskładało się niczym barykada z rynsztokowego bruku, starająca się mocno o stanowisko matki, żony, kochanki, albo wszystkiego w jednym. Nie potrafiła pomilczeć zwyczajnie przez chwilę, albo bardzo czule, choć starała się, ale jakby martwa za życia była. Wypływaliśmy czasem razem drewnianą krypą na środek jeziora, gdzie składałem wiosła pozwalając na swobodny dryf. Bawiło mnie określanie miejsca przy brzegu, do którego mieliśmy dobić spychani przez wiatr i fale nigdy się nie myląc, albo darłem się; w niebo głosy swoje zanosząc, gdy napisałem kolejną piosenkę. Cierpiała przy mnie dzielnie karmiąc się nadzieją, że ta zima w środku lata musi kiedyś minąć. Ja jednak byłem daleko, o tysiące lat świetlnych od miejsca, które mi wyznaczała gładząc pieszczotliwie moje spieczone słońcem plecy naznaczone pręgami jej łez i bezsilności przyjaciół. Duchota z każdym dniem stawała się coraz mocniejsza. Nadszedł wreszcie dzień już tak niewyobrażalnej spiekoty, że musiała po nim nadejść odmiana. Powietrze zatrzymane w bezruchu pomiędzy konającą zielenią, a nieczułym błękitem spowalniało resztki życia tlące się we mnie do jedynie delikatnego bicia pulsu. Słoneczne zjawy powstawały ze środka polany, albo ukrywały się pod wielkimi świerkami nie mając siły na taniec. Wieczorem dopadły mnie objawy lekkiego udaru z drgawkami i uczuciem wielkiej gorączki na przemian z zimnem. Nie spałem. Recytowałem, albo majaczyłem, gdy nie tańczyłem wokół ogniska przyzywając prastare moce, których nadejście czułem wyraźnie. Otwierały się przestrzenie innych wymiarów, bez kajdanów czasu i reguł życiowych. Reszta też nie spała, obserwując dziwactwa mojego udaru potęgowanego spoconą wyobraźnią igrającą absurdem, prowokującą i natrętną. Tej nocy opadłem z sił dopiero nad ranem na kilka godzin snu, po czym zbudził mnie jeszcze większy gorąc. Życiodajna gwiazda przywdziała na swoje wielkie oko szarą soczewkę nieba skupiającą moc promieniowania. Mglisty żar dociskał ziemię całą masą kosmosu znajdującego się ponad nami, wdzierając się każdym centymetrem, każdą porą wewnątrz ciała, aż zerwał się lekki wiatr, który zakołysał nieruchomymi od wielu dni przestrzeniami. W chwilę przemienił się w szarpiące porywy, wieszczące nadejście nieuniknionego i oczekiwanego. Nasze biwakowisko nagle ożyło. Przyjaciele starali się pozbierać i zabezpieczyć nasz dobytek obozowy nawołując, abym przyłączył się do nich. Stałem pośrodku polany wpatrując się w niebo i rozkołysane wierzchołki drzew, nasłuchiwałem innego wołania. Nie było oznak gromadzących się ciemnych chmur, ale czułem je czające się za lasem, który przyciągał mnie swoją odwieczną mocą. Wyszedłem z polany na drogę śródleśną i dalej zaledwie kilkaset metrów w głąb lasu, w bok od drogi zatrzymując się przed ogromnym pniakiem pozostałym po niedawno ściętym Wielkim Buku. Wokół szeleściły dostojne świerki i mniejsze buki okalając w swym śpiewie miejsce tronowe. Czułem, że to jest jakiś ważny moment, mój czas, albo lasu czas. Byłem wezwany i wybrany na tej polanie przy pniu Ojca Puszczy. Tętno zaczynało przyspieszać, krew nie mieściła się w żyłach, brakowało tchu, było kompletnie cicho, gdy Puszcza otwierała się pozwalając usiąść w swoim sercu na ogromnym siedzisku. Zieleń zamykała krajobrazy ze wszystkich stron, a wiatr powoli ustawał, aż zamarł całkowicie. Nie panowałem nad ogromnymi masami ciśnienia przewalającymi się przez moje arterie, w uszach dudnił puls wyrywający się z łopotem poza swój wymiar, przemijały kolejne projekcje obrazów z przeszłości wypływające z bojami wspomnień rzucanymi co jakiś czas na szlakach wędrówki. Traciłem poczucie rzeczywistości umierając lub przychodząc na świat w chwili, gdy niebo z ogromnym hukiem rozerwało się nade mną i rzuciło na moje nagie ciało setki tysięcy litrów ożywczej wody uświęcając moje oczyszczenie. Deszcz uspokoił pulsu łomotanie, wygładził wszystkie niepewności, zmył przewiny, aż do grzechu pierworodnego. To co było, być przestawało, co być powinno nie istniało na pokuszenie, działo się z martwych wstawanie. Oddany w opiekę składałem swoją ofiarę z duszy na zatracenie w sali tronowej pierwotnej Puszczy na królewskim miejscu. Znów byłem dzieckiem, czystą kartą, przejrzystym kawałkiem szkła, żyłem w spokoju, nie było niczego poza mną, ani przede mną. We mnie był spokój, kosmiczny spokój... Kiedy mnie odnaleźli po burzy, leżałem golusieńki na bukowym pniaku majacząc o śnie cudnym, albo żyłem jeszcze nadal przez chwilę prawdziwie, życiem zjednoczonym z mocami Natury. Znalazła mnie ta, dla której byłem tak niewdzięczny i przestraszyła się, albo dopiero wówczas zrozumiała, coś czego zrozumieć się nie da. Dziewczyna docierając do mnie jako pierwsza zaraz uciekła przed niezrozumiałym, a tak oczywistym.

   Wspomnienie tych chwil teraz publiczną własnością się staje i życie swoje nieznane nikomu dotychczas zaczyna, choć pojawiło się już w rozmowie z osobą, która zapragnęła, bo zrozumiała i nie zlękła się, bo dla Niej ta opowieść była.

   Ciekawy jestem, jak mi odpowiesz?

Adam 'Lański' Polańskiback