back

Co!? za jaja

    W okresie, kiedy koty włażą na drzewa udając bazie, a kicające stwory bobkują gdzie się tylko da pomalowanymi kraśnie jajkami, albo wzorzyście odrapanymi, bo przecież żaden szanujący się królik lub zając nigdy by sobie na takie fanaberie nie pozwolił, staram się przetrwać mimo wszystko i z jako takim uśmiechem. Z każdym rokiem coraz trudniej przechodzi mi wytrzymać świąteczny zamęt podpierany tandetą i kiczem balansującym na granicy religijnej tradycji z herezją.

 Zaczyna się zawsze tak samo:

od obowiązkowych porządków.

    Niby prozaiczna sprawa, wiadomo posprzątać w około siebie trzeba w zasadzie na bieżąco i niby się tak dzieje, tylko dlaczego przed każdymi większymi świętami dom musi zostać wywrócony do góry nogami, wypruty z całej zawartości, która jest pobieżnie przeglądana i tak samo niby odkurzana, bo przecież na gruntowne porządki nie ma czasu. W czasie tej rewolucji staję się na wszelki wypadek niewidzialny, aby mnie nie rozstrzelano odkurzaczem i przeczekuję w jakimś kącie na dalsze nieuniknione, czyli sygnał mrożący całe moje jestestwo: jedziemy na zakupy.

Obowiązkowa wizyta na targowisku.

    Niby prozaiczna sprawa, wiadomo na targowisku taniej, ekologiczniej i wybór zawsze duży, a poza tym pewne rzeczy można nabyć wyłącznie na targowiskach. Przypuszczalnie wraz ze mną i caluśką moją rodziną, która wybrała się na polowanie pomiędzy straganami, przybyła w to samo miejsce i w tym samym celu najbliższa miasteczkowa okolica, a być może nawet cała galaktyka. Poszukując tego tańszego znajduję coraz droższą chińszczyznę, ekologiczną kapustę pekińską i całą gamę jajecznego czego-to-dusza-nie-zapragnie made in china. Po kilku chwilach bazarowej wędrówki zgadzam się całkowicie z pomysłem eremefowskiego felietonisty, żeby w Chinach zaczęto produkować gotowe koszyki wielkanocne z tradycyjnym wyposażeniem i najlepiej od razu już poświęcone. Ale to nie wszystko, zamęt się rozkręca, bo sklepowe zakupy dopiero przede mną.

Obowiązkowa wizyta w supermarkecie.

    Niby prozaiczna sprawa, wiadomo w dużym sklepie taniej, wygodniej i kompleksowo, oraz większy wybór niż w małym sklepiku ze zmęczoną panią za ladą. Wielki sklep otwierany jest o godzinie 08.00, więc staję z familią u jego bram sześć minut po tym czasie i nie potrafię dostać się do wnętrza pomimo, że wspiera mnie małżonka celnie bijąca torebką na prawo i na lewo po klientach z caluśkiego wszechświata w jednym miejscu przede mną i ze mną. Za mną... wolę się nie oglądać. W torebce na takie okazje zawsze nosi pęk niepotrzebnych nikomu kluczy od wszystkich zamków, które kiedykolwiek posiadaliśmy w naszych mieszkaniach. Dzielna jest i przebiegła, bezbłędnie rozdaje ciosy, kuksańce, oraz zwyczajne fangi w ryj i jakoś wchodzimy. Od razu nakazuje ustawić się z pustym wózkiem w kolejce do kasy, a sama z wytresowanymi niczym charty myśliwskie naszymi synami daje nura między regały. Po chwili, przy jej okrzykach albo tajemnych gestach, którymi porozumiewa się z naszymi pociechami fruwającymi pomiędzy wielgaśnymi koszami i wózkami, nasz wózek zapełnia się po brzegi wszelkim dobrem mniej lub bardziej potrzebnym. Stojąc w ogonku kasowym dostrzegam, że jestem w kolejce składającej się wyłącznie z facetów przykutych do wózków napełnianych w podobny sposób. Rozejrzałem się dalej i o mało nie zemdlałem. Każda kolejka była taka sama. Supermarketowe mrowisko poruszało się zgodnym rytmem i w ściśle określonym układzie podziału ról społecznych. Osobniki stare były deptane i wynoszone przez robotnice czyścicielki. Robotnice zbieraczki nie interesowały się niczym więcej, poza zapełnieniem podręcznych spiżarni, które wyrastały z przednich odnóży samców. W drodze ewolucji osobniki płci męskiej pozbyły się skrzydeł i zatraciły umiejętność latania, a wykształciły ażurowe zbiorniki mogące pomieścić ładunki przekraczające dziesięciokrotnie masę ich ciała i trzydziestokrotnie zasobność portfela. Młode osobniki rozwijające się w cyklu przeobrażenia zupełnego wspierały zastępy robotnic zbieraczek na ile mogły. Nad wszystkim czuwała wielka świąteczna kwoka podwieszona za skrzydła pod sklepieniem hali. Przy kasie przyjęła nas szaropapierowa niespełna dwudziestokilkuletnia staruszka z podkrążonymi oczami i obłamanymi tipsami. Przesuwała rytmicznie wszystkie towary przed skrupulatnym czytnikiem w kompletnym bezruchu mimicznym. Sądzę, że była to maszyna, taka wiecie, z tych chińskich nowości technologicznych. Nie było ani tanio, ani wygodnie i kompleksowo, a wybór był taki sam jak na targowisku. Chciałem w geście solidarności z Tybetem zaprotestować i odmówić zakupów towarów pochodzących z Chin, o czym poinformowałem moją połowicę, która skwitowała ten wywód jednym zdaniem: Dobrze, święta spędzisz głodny i nagi w swojej niedokończonej pracowni i to bez gitary, i tego twojego piekielnego wzmacniaczyka, bo to też chińszczyzna. A właściwie, myślę sobie, to co mi tam do uwalniania Tybetańczyków tak się od razu rwać, niech sobie mandali kilka usypią dla uspokojenia nastrojów, kiedy przed nami jeszcze tak wiele do świąt.

Obowiązkowe przygotowanie potraw.

    O tak, święta wielkanocne lubię smakować. Białą kiełbasą i majerankiem wypełniony jest dom od rana, chrzan tarty szczypie w oczy i kręci w nosie, kiedy żurek spokojnie pyrka na kuchni, a baba się piecze... Piekli się, bo znów straciłem przytomność przy instrumencie. Kilka akordów i taka zaraz chryja, i że niby wcześniej dwie godziny przed komputerem stukania kolejnego tekstu, to też źle. Przecież nie przyspieszę gotowania i pieczenia. Poza tym post ponoć jest, to po co tyle żarcia? O matko jedyna, nie zjemy tego przez dwa tygodnie. Cholera, nie kupiłem sobie ranigastu. A może ktoś ma nas nawiedzić, bo na wesele nasze dzieciaki jakby jeszcze za młode? Chyba że dłużej niż zwykle byłem nieprzytomny z gitarką w ręku, a one w tym czasie tak podrosły? Eeee, nie mikrusy jeszcze są na szczęście... Ale kto to zje, Miśka? Jest 23.45 w piątek, a ona zabiera się za ukręcenie jeszcze jednego ciasta, ja mam mordercze myśli. Żeby je zabić wtykam sobie muzykę w uszy. Może zasnę do niedzieli rana, kiedy zacznę dyżur w pracy i jakoś wszystko zleci; pisanki, święcone - wędzone, żurowate i słodzone...

Hm...

    Czekam z utęsknieniem, aż w Chinach wyprodukują tradycyjne święta, na które na pewno pojadę. Tymczasem wesołych świąt na wypadek, gdybyście zorientowali się w rzeczywistości, albo takowe na swej drodze napotkali.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Adam 'Lański' Polańskiback