backczęść druga

O mało CO!? a zostałbym przemytnikiem.

część trzecia

   Rozmowa była właściwie o niczym, choć dotyczyła pobytu na obczyźnie, a wyraźnie czuło się, że jest sondowaniem chęci stron. Myślę, że nie będzie nadużyciem zastosowanie określenia dziewczyny w stosunku do rozmówczyń. Dziewczyny opowiadały, że przyjechały do pracy w Austrii trzy miesiące wcześniej. Najpierw były u bauera, potem trochę w lokalach, ale zamarzyły o słońcu Italii i postanowiły tam szukać swojego szczęścia. Mają jeszcze na dzień wynajęty lokal i czekają na okazję wyjazdu na południe. Nasz przewodnik zauważył, że w takim razie rano mogą być gotowe do drogi, a on nie ma żadnego lokum na noc. Dziewczyny bez wahania zaprosiły nas wszystkich proponując, że zrobimy sobie pożegnalną imprezkę. Szrociarz wyłamał się jako pierwszy przyznając się do stałych związków z Austrią i nie tylko. I dobrze, bo się wyrównało: trzy na trzech. Moją najbliższą sąsiadką była dawna mieszkanka Opolszczyzny z nadmiarem pasemek, lub niedoborem farby kasztanowej do włosów. W Polsce nigdy nie miała stałej pracy, wyjeżdżała kilka razy do Austrii i wracała, ale tym razem nie chciała wracać. Nie miała do czego, a w Austrii też nie widziała nigdy swojej przyszłości. Wiedziałem, że w tej opowieści było tyle prawdy ile w kolorze jej włosów, ale mówiła przekonywująco. Kolega zainteresował się, albo odwrotnie, ciemno rudą w okularach noszonych raczej dla picu niż z powodów leczniczych. Przyznać muszę, że starannie dobrane oprawki dodawały jej uroku. Natomiast przewodnik przymilał się do klasycznej blondynki najbardziej śmiałej z całej trójki, tej która podeszła do naszego stolika jako pierwsza.

Czas mijał nieubłaganie i musieliśmy zdecydować, czy zrywamy więzy z dotychczasowym życiem i rzucamy się w wir przypadkowych zdarzeń i nieprzewidywalnej przyszłości w towarzystwie nowych towarzyszek, czy powracamy do naszej szarej, ale stabilnej rzeczywistości. Ja nie miałem wątpliwości kolega również, a przewodnika przywołaliśmy z zaświatów wspólnymi siłami, bo stawiał niewielki opór. Podwieźliśmy dziewczyny do centrum i tam zapytani ponownie przez blondynkę, czy aby na pewno nie jedziemy do Włoch, pożegnaliśmy się z naszym krótkotrwałym pragnieniem odmiany losu na mniej znane. W naszym aucie zapanowała kontemplacyjna cisza trwająca do wjazdu na autostradę. Milczenie ośmielił się przerwać przewodnik snując swoje marzenie, że bez nas byłby na kwadracie u świetnych kobitek, a jutro być może w drodze nad Adriatyk. Na pytanie, co dalej? Odpowiedział, że wróciłby po tygodniu jakby mu się znudziło. Chyba znudziły, wtrąciłem i tym przypieczętowałem sobie więzy przyjaźni z przewodnikiem.

Podróżowanie nocą jest raczej mrukliwe ale szybkie, zwłaszcza w Austrii, przez którą do granicy niemalże przelecieliśmy, zgarniając po drodze moje auto w drogę powrotną. W Czechach równie spokojnie, ale już wolniej. Na kawę i strawę zatrzymaliśmy się w ulubionym barze naszego przewodnika. Okazało się, że nie tylko jego, bo wśród gości przydrożnego baru było sporo Polaków, a wśród nich i czteroosobowy skład handlarzy z naszej miejscowości. Po powitaniu w krótkiej rozmowie powiedzieli, że jadą tam skąd wracamy, po odbiór trzech zamówionych aut, na które już mają kupców w kraju. Spytali jak nasze interesy, na co kolega krótko chciał wyjaśnić, że zaklepał sobie furkę, ale wylewniejszy był przewodnik, który ze szczegółami opowiedział o naszym wyjeździe dodając, że gdybyśmy przystali na jego propozycję, to wracalibyśmy już na trzy auta. Kolega dostał zapewnienie, że jakby co, to wracają w następnym dniu i mogą pomóc w sprowadzeniu tego samochodu do Polski. Na pytanie za ile, padła tradycyjna odpowiedź: dogadamy się jakoś. Posileni nocnym obiadem i mocną kawą rozjechaliśmy się w przeciwnych kierunkach. W drodze powrotnej nareszcie spodobał mi się przejazd przez Brno, które o drugiej w nocy jest idealnym miastem do szybkiej jazdy. Kilkadziesiąt kilometrów dalej ostro hamowałem aby zmieścić się w podjazd przed swoim domem, ale jeszcze po drodze kolega opracował plan, że w poniedziałek wystartuje z samego rana do Austrii po samochód, załatwi formalności z czasową rejestracją i przyjedzie kupionym wozem dokończyć jego rejestrację w kraju. Z takimi ustaleniami rozstaliśmy się.

Ja wyjechałem na urlop i przez prawie trzy tygodnie nie miałem kontaktu z moim kolegą. Po powrocie zauważyłem auto, które miał sprowadzić, już z polskimi numerami rejestracyjnymi na parkingu naszej firmy. Spytałem jak mu poszło z przywiezieniem samochodu i rejestracją? Odpowiedział krótko, bułka z masłem, i uśmiechnął się szeroko. Patrząc na niego rzuciłem, opowiadaj - i usłyszałem, że nigdzie więcej nie wyjeżdżał. Dałem tylko numer telefonu do szrociarza w Austrii handlarzowi i za dwa dni miałem samochód pod do mem, a za kolejny dzień był już zarejestrowany, wyjaśnił. To pewnie trochę kosztowało? Tyle samo, co gdybym sam jechał po samochód tylko, że na pewno szybciej oni to zrobili. Czyli w sumie, sami moglibyśmy tak z dwa trzy auta w roku przywieść do Polski, opchnąć na miejscu i trochę na tym zarobić, kwitowałem efekty naszej wyprawy. Pewnie, że dalibyśmy radę, tylko jest trochę ryzyka, bo w tym kółku graniastym każdy chce coś dla siebie zarobić. I trudno nie zgodzić się z taką konkluzją, że ryzyko jednak istnieje, ale kto nie ryzykuje nie jedzie ;-)

Lański backczęść druga