backczęść druga

O mało CO!? a zostałbym przemytnikiem.

moje biemdablju

   W obecnych czasach bez własnego samochodu raczej obejść się nie można, ale i posiadając takowy też wcale fajnie nie jest. Niemoc w obejściu jest dość oczywista, bo podjazd przed domem bez jakiejkolwiek fury dziwnie wygląda, garaż zapchany jedynie kosiarką i zapasami na zimę, to żaden powód do dumy. Sąsiad zaraz zacznie dopytywać, co to takiego w gospodarstwie niedobrego, że własnego środka lokomocji nie ma. Na próżno zdać się mogą nasze rzeczowe zapewnienia, że nie chcemy, że nie potrzebny, że jeżeli już, to chcielibyśmy nowego, albo przynajmniej kilkuletniego, ale nie stać na takiego, to i nie kupujemy starego gruchota. I to ostatnie słowo zacznie działać jak zaklęcie. Nakręcimy sąsiada, że te nawet kilkunastoletnie z zachodu, to o wiele lepsze niż nówki ze wschodu, albo nawet te zachodnie ale kupowane i jeżdżone u nas. Poleci sobie szczegółami technicznymi, kompletne porównanie diagnostyczne nam zrobi, oczywiście czysto teoretyczne, bo sam dobija wiekowego malucha, marząc jedynie o beemwiczce.

ganc noje kar

Przy takim co to nic nie ma na podjeździe jest jednak gościem pierwyj sort. Sypnie też na koniec kilkoma cennymi radami, że teraz sprowadzić autko, to pryszcz, a są tacy, co wszystko za nas załatwią, że nawet nigdzie nie trzeba z domu wychodzić. Napomknięcie o konieczności spisania umowy narazić nas może na drwiący uśmiech ze strony obeznanego sąsiada, który tylko tyle zazwyczaj nam powie: Panie, wiesz Pan o czym ja mówię? I odejdzie z wyższością spoglądając na nasz wciąż pusty podjazd i garaż, w którym wypakowaliśmy właśnie kolejną porcję soków domowych na zimę dla dzieciaków, i kopnie nonszalancko w koło swojego malucha puszczając do nas tajemnicze oko. Dobrze, jeżeli na tym poprzestanie. Gorzej, gdy zacznie opowiadać w okolicy, że u nas to pewnie komornik na wszystkim siedzi i za zaległe alimenty zabrał nam wszystko, albo za jazdę po pijaku prokuratory i sędziowskie pozbawili nas uprawnień i teraz jedynie rowerek. Może też nam się przytrafić, że do sekty jakieś nas przypisze nierozumnie, do Amiszów dajmy na to, gdyż ostatnio o czymś takim akurat w radioodbiorniku usłyszał przypadkiem, że coś takiego w świecie istnieje i jemu się za płotem ulęgło być może. Chyba, że puści plotkę o wekslach lojalnościowych, które musieliśmy spłacić, aby nie uczestniczyć w czymś tam, to i może nam pomoże, bo się chłopaki w parku zrzucą i nam na wino podarują jak akurat na spacerze z dzieckiem w pobliżu będziemy. A z samochodem, to już gorzej być nie może, czego niejeden z nas doświadczył, zwłaszcza pewien mój kolega, któremu starałem się pomóc. Kolebał się starą zagazowaną Sierrą połykającą litr oleju na sto pięćdziesiąt kilometrów przebiegu. Wszystko w niej z biegiem czasu odmawiało posłuszeństwa, a kolejne łaty techniczne tworzyły z pierwowzoru całkiem nowy wynalazek garażowych innowatorów pod przewodnictwem pewnego miejscowego Mak Gajwera, który jest w stanie ożywić każdego mechanicznego trupa. Jednak kolega miał dość swojego dwuśladu, wystawił to-to coś na sprzedaż i zaczął gromadzić gotówkę na zakup czegoś nowszego.

ten samochod nadaje się do jazdy. - stwierdził rzeczoznawca z PZU

O dziwo, ze sprzedażą nie miał wielkiego problemu i po dwóch tygodniach odpicowana Sierra powiozła nowego właściciela. Nie za daleko, bo do pobliskiego powiatu, skąd nabywca telefonicznie zapytał, dlaczego zaczęła mu się świecić kontrolka oleju. Cholera, Mak Gajwer zapomniał odłączyć na stałe. Kolega coś odpowiedział udając zdziwionego, ale trzymając fason dodał rzeczowo, co Pan nie wie, że trzeba oleju dolać? I tak miał spokój z dalszymi pytaniami i Sierrą w ogóle. Powiadają, że z samochodu cieszy się człowiek dwa razy, raz przy zakupie i kolejny raz po jego sprzedaży. Tym drugim razem bardziej, a kolega cieszyć się potrafi więc... Cieszyłem się i jego radością, bo i ja radosny chłopak jestem. Radość radością, a chodzenie piechotą nie w modzie i męczące jest bardzo zwłaszcza, gdy przejść trzeba do kiosku po gazetę, albo nawet może i do przychodni się wybrać, o kościele nie wspomnę. Kolega zagłębił się w lekturze ogłoszeń, a jak się zagłębiał, to tym bardziej durniał. Gubił się w domysłach i sprzecznych opiniach. Raz chciał sedana, a za chwilę kombiaka. Napalał się na terenówkę, ale żona nie miała akurat torebki pasującej do lakieru wozu. Wreszcie skoncentrował się na vanach i dokonał wstępnego wyboru tylko, że w komisie w Austrii. Ogłoszenie było po polsku, ale numer telefonu zagraniczny i żeby nie narazić się na niemoc językową poprosił o zasięgnięcie informacji w tej sprawie pewnego wieloletniego austriackiego gastarbeitera, który sprawnie sprechnął i wykumał co i jak. Trzeba było koledze mojemu pojechać osobiście do obcego landu i zobaczyć na własne oczy co kupuje, aby nie było rozczarowania. I tutaj dopiero tak naprawdę ja się pojawiam, bo od czego są koledzy, gdy kolega w potrzebie. Umówiliśmy się, że skoczymy w głąb Unii ocenić, czy warto w pojazd inwestować kilka tysięcy euro. W Polsce zatankowaliśmy moją furkę, sprawdziliśmy płyny w silniku i lodówce, zapięliśmy pasy i ruszyliśmy na szlak przez przełęcz boboszowską, dawniej znanym zachodnią odnogą bursztynowej drogi, obecnie jako lawetówka.

Cdn.

Lański backczęść druga