back

Po pięćdziesiątce.

Apel leśny

   Odbyło się leśne świętowanie i jak na takowe przystało było leśne, typowe.
Po kolejności. Zaproszeni goście zbierali się na placu apelowym, bo jak wiadomo przy takich uroczystościach bez apelu ani rusz. Apel musi być, chociażby poległych, ale zawsze apel. Było nas gości całkiem sporo, bo jak przypuszczam jako absolwenci byliśmy gośćmi na tej imprezie i trochę ciasno nam było na placyku apelowym. Innym gościom było znacznie luźniej, ale tylko tym pośrodku placu. Przywileje środka, cóż przeboleć trzeba. Zanim polecę sobie w dalszą część imprezy, to muszę coś dorzucić do garnuszka większości niestety moich kolegów gości. Panie i Panowie, gdy grany jest nasz HYMN państwowy, to może nie wygłupiajcie się ze śpiewaniem, bo wyjść może jak u jednej z wielce znaczących krajowych kaczek ( absolutnie nie ma tutaj żadnego porównania do nam znanych, że tak się wyrażę naszych KACZEK), a przynajmniej przyjmijcie postawę zbliżoną do zasadniczej. Wiecie, taką jakby wyprostowaną bardziej, frontem do FLAGI i bez pląsania, oraz opowiadania sobie osiągnięć ostatnich kilku lat. Przez krótką chwilę, chociażby ze względu na przodków naszych, jeżeli już nie na Ojczyznę.
   Apele zawsze chwilę dłuższą od hymnu trwają, a uroczyste trwać mogą i chwile dwie. Ten był wybitnie uroczysty, bo po trzech chwilach wszyscy mieli go dość. Prócz prowadzących, się rozumie, Niech sobie poapelują, a my zajrzyjmy, gdzie to ten uroczysty obiad się odbędzie. Zachodziłem w głowę z kilkorgiem przyjaciół jak organizatorzy zorganizują UROCZYSTY OBIAD dla paru setek ludzi na boisku szkolnym. Nasze rozumowanie było takie, że jak uroczysty, to z dwa dania, zestaw surówek, jakiś kompocik, piwko jak kto woli, ziemniaczki tradycyjnie z wody. Ale może jakimiś kotłami już to wszystko przywieziono i przygotowano wcześniej, albo katering jakiś wynajęto. Zastanawialiśmy się też dlaczego nie ma obiadu na stołówce nawet na dwie tury? Za naszych czasów stołówkę mieliśmy w piwnicach internatu, stołowało się ponad trzysta osób i jakoś się mieściliśmy, a teraz ponoć taka piękna, nowa jadalnia w łączniku ...

Przy takich rozmyślaniach, podziwiając świeżo zagrabione skarpy z tyłu internatu ( jakbym dopiero co, odłożył grabie) dochodziliśmy powoli do boiska szkolnego i szczęki nam z każdym krokiem opadały niżej. Kilka naprędce skręconych z wypożyczalni namiotów i rachitycznych parasoli ze stołami i ławkami, które nie gwarantowały utrzymania obciążenia większego niż cztery osoby lub dwóch konkretniejszej budowy, prezentowało się dość mizernie już na pierwszy rzut oka. Z bufetem było jeszcze gorzej. Trzy dystrybutorki z piwem i tyleż samo stanowisk z jedzeniem. Uroczysty obiad, to placek z obsmażonej bułki tartej, kilka frytek i ogórek ze słoika. Dodatkowo można było sobie wybrać w ramach kolacji szaszłyk, albo kiełbasę. Ponoć były też i udka? Pierwsze piwo z Gadkiem kazaliśmy sobie nalać szybko i nawet nie do pełna zero-czterech litra. Wychyliliśmy duszkiem, ni to z pragnienia, ni z chęci przebudzenia się z jakby, gastronomicznego koszmaru, który nadciągał dopiero i eksplodował w chwili przybycia kulminacyjnej fali gości. Stanowiska gastronomiczne zatkały się na ponad dwie godziny. Było tego na tyle długo, że zdążyliśmy zrobić szybką zrzutkę w czapkę leśną, Jagolotem skoczyliśmy do Rzepina, gdzie z marketu, który brzydko traktował kasjerki ( przed sfinalizowaniem zakupów przy kasie spytaliśmy panią kasjerkę, czy jest dobrze w pracy traktowana, potwierdziła, że jest ok.) zakupiliśmy osiem zgrzewek browca leśnego, którym obdarowywaliśmy się wzajemnie do późnej nocy w doskonałej kompaniji. Rozstawiając browarki na naszym stole zauważyłem, że kolejka do otrzymania uroczystego obiadu tylko nieznacznie zelżała, ale nam już nie zależało.

Trębacze leśni

Ze współczuciem z oddali swojego stolika spoglądałem na wysiłki młodzieży, która starała się bardzo, aby przygotowany program artystyczny, którego tak naprawdę poza kilkorgiem osób i mną nikt nie słuchał i nie oglądał, wypadł jak najlepiej. Współczucie nie jest adekwatnym określeniem tego, co czułem przy okazji pięćdziesiątki łącząc się symbolicznie z ludźmi na scenie i wcześniej dwadzieścia lat temu, gdy sam będąc na podobnej scenie i prezentując program artystyczny przy podobnej okazji, olewany przez wszystkich zastanawiałem się kogo najpierw zabić. Olewających mnie, którzy w gruncie rzeczy mieli prawo mnie olewać, bo przyszli wcale nie słuchać mnie i moich przyjaciół, młodych artystów, ale pogadać ze swoimi kolegami i napić się piwa lub innego trunku, czy też rzucić granat w tych, którzy wypchnęli mnie na scenę, aby było ŁADNIEJ i po LEŚNEMU. Dziwią was wtargnięcia z karabinami maszynowymi do szkół w Stanach Zjednoczonych? Mnie jakoś nie bardzo. Minęło prawie ćwierć wieku od czasu mojego wstąpienia do szkółki leśnej, a nadal to samo COŚ nad nią się unosi. Kiedyś myślałem, że był to beton tamtego schematu i ustroju, a obecnie wyczułem po prostu stęchliznę nawet nie maskowaną żadnym dezodorantem, czy make-upem. O ile zaproszeni artyści odegrali swoje za co wzięli kasę, to dzieciaków szkoda. Po prostu szkoda, a wiem o czym piszę, bo sam mając ciągoty do sztuki i świateł sceny, po szkolnych scenicznych przygodach kilka lat lizałem rany i nie mogłem przełamać traumy, aby wystąpić ponownie publicznie ze swoim przedstawieniem. Długo stawał mi przed oczami wyobraźni rząd stołów i gromady leśnych przy nich żujących kotlety i opowiadających mniej lub bardziej sprośne kawały swoim rozdekoltowanym sąsiadkom w spoconych kręplinach, albo żakietach w krój na ten sam.... z Mody Polskiej, i ja na scenie chcący coś IM pokazać, coś IM dać od siebie, przebić się przez ICH mur zbudowany z gastronimicznej zastawy. Całe szczęście mam to wszystko za sobą, a jako artysta niezależny wystawiam swoje sztuki i widowiska poetyckie tam, gdzie sam tego chcę i dla publiczności może niewielkiej, ale chcącej mnie wysłuchać.
   Po programie artystycznym postanowiliśmy zwiedzić szkołę. Poszliśmy niewielką gromadą przerzucającą się wspomnieniami, które odżywały w miarę przemieszczania się po korytarzach szkolnych. Zrobiliśmy kilka fotek i spotkałem człowieka, który twierdził, że prawda, sprawiedliwość i wolność, to tylko frazesy, burza w młodej głowie, a solidarność nie ma miejsca pośród ludzi. Tak próbował mnie kiedyś nauczać, i o Boże! On nadal naucza czegoś w szkole. Tylko czego? Biedne dzieci. Z nim nie chciałem się fotografować i raczej nikt z naszej gromadki. Poszliśmy sobie dalej, a tam był nowy łącznik. Może taki nowy nie jest, ale dla nas jako taki, a nie taki, jest NOWY. I o ile wspomnienia na starych korytarzach same z nas wyskakiwały, tak wędrówka łącznikiem była kompletnie jałowa, jakby po lapidarium. Ze ścian spozierały na nas wiekowe tabla i my sami ponoć na jednym z nich, z jednego z nich na nas samych, obcych w tym miejscu, obcym dla nas. Uciekliśmy na plac apelowy. Ja jednak przez zwykły przypadek i ciekawość pożeglowałem w stronę stołówki, tej nowej w łączniku, gdzie odbywała się alternatywna imprezka dla gości, którzy wcześniej stali pośrodku placu apelowego. Znaczy dla VIP-ów. Kiedy pojawiłem się na stołówce podbiegł do mnie przestraszony dyżurny, którego od razu uprzedziłem, że przybywam w pokoju i nie chcę nikomu ukraść kotleta, a już zwłaszcza wypić nikomu drinka, czy czegoś tam, co sobie polewają. Mam swoje. Dyżurny wyraźnie odsapnął, a ja spojrzałem na zasłużone towarzystwo. Kto tam siedział i biesiadował pewnie doskonale wiecie, ale pytanie jest moje inne: czym różnił się skład ekipy biesiadnej zaobserwowanej przeze mnie, od tej z naszych czasów?
   Onegdaj siedziało zielone poprzetykane czerwonym, a obecnie to samo z dodatkiem czarnego i jednego purpurowego nawet. Dla równowagi kolorytu chyba. Zaznaczyć muszę ku sprawiedliwości i rzetelności przekazu, że obecnie dawne czerwone, to już strasznie szare, a może nawet bezzębne całkiem i jakieś nijakie takie.
   Dołączyłem do naszej leśnej wiary na placu apelowym. Kierując się w stronę boiska za internatem zauważyliśmy taki oto widok. Rosły leśny troglodyta, tak z metr i osiemdziesiąt, do tego mający problemy z utrzymaniem o własnych siłach równowagi, wspierał się swoim leśnym łapskiem na niewielkim staruszku, któremu pozostał ten sam błysk w oczach, który pamiętamy wszyscy z lekcji hodowli i praktyk zawodowych. Ktoś wrzasnął na wielkoluda Baczność!, ten wyprostował się, ktoś go odciągnął na bok i skierował w stronę bezpieczną dla naszego PROFESORA. Pozdrowiliśmy żywą legendę i po chwili znów szliśmy oddzielnymi ścieżkami. Oddalając się, ktoś dopytywał, kto to był ten wielki? Jakiś ryj leśny, odpowiadał następny. A co się będzie podpierał na naszej starutkiej CHALERZE LEŚNEJ, skwitował Fred. I zrobiło nam się jakoś cieplej. Przynajmniej mi na pewno... Przecież to jest nasz Profesor...

fireworks - leśne oczywiście

   Potem było jeszcze wiele wspomnień, ale żadne nie tak mocne jak opisane spotkanie. Były sztuczne ognie, a jakże widziałem jeszcze. Zauważyłem też, że w cudowny chyba sposób rozmnożyły się miejsca noclegowe w internacie, bo o ile przed południem ich nie było, po południu jeszcze także, to wieczorem pojawiły się obficie. Oczywiście nie za darmo, tylko do czyjej kieszeni trafił ten nocny utarg? Pytam dość retorycznie, bo jeden z moich przyjaciół chciał zapłacić wpisową setkę jeszcze na spory czas przed imprezą i nikt od niego nie chciał pieniędzy. To zdarzenie może wyjaśniać dlaczego, delikatnie zauważając, nawalił chociażby katering. Skoro wiara leśna chciała wpłacać kasę, a nikt nie chciał tej kasy, to wszystko staje się jasne.
   Poranek przywitały jako pierwsze tradycyjnie służby porządkowe, które przed siódmą uporały się w całości ze wszystkimi aluminiowymi puszkami pozostawiając inne śmieci. Wygląda na to, że starościńskie chłopaki stały w blokach startowych tak mniej więcej od trzeciej nad ranem, żeby załapać się na aluminiowe żniwa i małe co nie co. Masz pan kapitalizm. Poranna toaleta w ekwilibrystyczncznych układach, gdyż strasznie trudno brać przysznic, gdy nie ma kranów i słuchawek w kabinach przysznicowych, czyli nad umywalką, albo przysznic przy umywalce. Do kibelków po obserwacjach łazienkowych bałem się zajrzeć, zemdlałbym gdybym ujrzał zamiast porcelany, tylko dziury na narciarza? Wyściskaliśmy się ciepło i obiecaliśmy sobie kolejny raz, ale może w innych okolicznościach przyrody, i częścią gromady pojechaliśmy na tradycyjną kawkę do Rynia.
   Dalej, to już tylko droga, przy której przycupnęły całe mrowia najtklubów i agencji towarzyskich i ...

...po pięćdziesiątce.

Na zdrowie już w domach

Leśny Jeleń

Lański