back

W przeddzień.

   Usiadłem nad klawiaturą, która miała wystukać tekst kołaczący się w mojej głowie przez cały dzień. Miałem wszystko poukładane do tematu przewodniego o podróży w Alpy, myśli biegły płynnie i z lekkością. Było rozwinięcie, przygoda, zwrot akcji i zaskakujące zakończenie. Klasyka dobrego opowiadania. Wszystko było gotowe, szlifowałem frazami piękne obrazy do momentu, aż usiadłem przed ekranem komputera. Nie potrafię pisać bez muzyki, ale nie ustawiam do pisania szczególnego gatunku muzy, czy konkretnego wykonawcy, tylko najlepiej jakieś na chybił - trafił radio internetowe, ostatnio moje ulubione, to Long Island 1 Rock Station in NYC wbab.com . I poleciał Dylan z Hurricane, i paru kolesi jeszcze zagrało, a ja siedziałem zapominając o wszystkich układankach czynionych za dnia... Rozmazywałem się przed ekranem i spływałem w podbiurkowe czeluści niestety nie trafiając swoimi marnymi szczątkami w sedno kosza, tylko gdzieś obok, w szczelinę podłogi i w ślepą podsufitkę. Dalej przenikałem przez wiązania belkowe stropu w ściany nośne i po nich do izolacji poziomej, którą nie mogąc przebić, oblazłem bokiem, aż do gruntu i drenu burzowego. Studzienka kolektorowa dała trochę wytchnienia, ale porwany większym przyborem napierających fal z sąsiednich kloak musiałem płynąć dalej. Wokół siebie rozpoznawałem po fetorze sąsiadów maskujących się pianą drobnomieszczańskich detergentów, którzy nawet w tak sarkastycznej sytuacji osłaniali się parasolami z malowanej obłudy. Sklepienie nad nami podziurawione było wylotami mniejszych rur dopływowych bluzgających gęstymi strumieniami musztardowej mazi zawierającej lukrowane hot - dogi, baloniki na drucikach, golarki do salcesonu i całe tony podpasek tak cienkich i ostrych, że cała masa szatkowana była od razu na sałatkę multimedialną i pakowana prosto w nasze otwarte ze zdziwienia gęby, jamochłony. Zrobiło się jakoś cieplej i słodko... Po chwili, było mi lżej. Kolorowe serpentyny, na których zatrzymały się moje wymiociny przylgnęły do migotliwych kreacji zastępu Barbie przedzierającego się po nową maskarę. Nie zrażone pognały dalej, a ja potaplałem w stronę publicystycznego wodospadu mruczącego groźnym nonsensem. Za nim była już tylko krata z kutego patriotyzmu na wzór endecki i nasza rzeka. Oto trafiłem na spływ, wreszcie, szlakiem nazwanym imieniem sławnego rodaka. Cały napuchnięty z męczącymi niestrawnościami kręciłem bączki na wodzie i wirowałem pod lampionami ekranów rozwieszonych nad wodną tonią ukrytych dla niepoznaki pośród zieleni. Pojedyncze pierdnięcie otwierało kolejne witryny, dwa - dodatkową zakładkę. Przeciągły bąk zamykał stronę, a wirówka z beknięciem wrzucała mnie cały czas linię startu. Popierdywały kolejne odsłony brzuchatych gostków z piórkami we włosach i koralikami mózgów, a za nimi wąsale w czarnych skórach z wytartymi otworami na tyłkach od dosiadania swoich dwukołowych ogierów. W podkładzie zacharczało kilka dźwięków pod prąd z melodyką, artyzmem i wszystkim w ogóle. Kilka pastelowych lal wdzięczyło się konkursowo, a zbuntowani i młodzi byli jacyś stanowczo za młodzi na nie pokorę. Jakiś płaz obślizgłym jęzorem strzelił w kierunku mojej stopy w polowaniu za jakimś swoim gównoprzysmakiem i przylgnął do mnie niczym zielona narośl wspomnień z podobnie upstrzonego ubranka, które wciąż wisiało w zakamarkach mojego strachu. Uniformek ten przykrótki i zbyt ciasny dla obrzękniętego życia smakiem cielska miałem próbować ponownie wkładać za kilka chwil w przystani rocznicowej. Z własnej woli... Wydaje się, że płynę i mam jakiś cel. Jednak wyłącznie taplam się gdzieś w błotnistej zatoczce, gdzie prąd spokojniejszy i dyndam kurczowo wczepiony jednym z odnóży w przybrzeżny hynch, by drugim móc zgarniać część przepływających obok śmieci bezpośrednio pod siebie, aby było cieplej jak będę gnił razem z nimi. I puchnę na życiowym śmietniku...

Dlaczego 3 mam się jeszcze...

Lański 13.09.2006r. back