back

Spacer.

Dzień miał się ku końcowi, choć słońce jeszcze wyglądało zza oszronionych świerków na przeciwległym wzgórzu malując złotą poświatą granicę horyzontu. Mroźne popołudnie wydawało się idealnym czasem na rozprostowanie kości zastygłych w czasie mijającego dnia. Nie miałem nic innego do roboty, zostawiłem więc swoje kłopoty ukryte na dnie zimowiska i wyszedłem na przestworza.

Wiatr delikatnie rozganiał nieliczne chmury, a ja ruszyłem skrajem lasu olchowego w górę stoku trzymając się w pobliżu polnej drogi. Zleżały śnieg był na tyle twardy, że nie powodował uciążliwego zapadania się. Niedawne roztopy i kolejne fale mrozów utworzyły mroźną skorupę, po której mogłem nawet swobodnie biec, co sprawdziłem zaraz za olszyną, a przed świerkowym starodrzewem.

Lubiłem to miejsce z szumiącym strumieniem w dole głębokiego jaru porośniętego wiekowymi bukami, które od pól osłonięte były ścianą równie starych świerków. Woda w strumieniu była krystalicznie czysta, zawsze smaczna i orzeźwiająca. Wiedziony ciekawością wybrałem się kiedyś z tego miejsca do źródeł strumienia. Wyprawa doprowadziła mnie do skalnego urwiska w starym kamieniołomie, gdzie wśród odłamów skalnych porośniętych mchem i paprociami sączyła się ledwie dostrzegalna strużka, nabierająca tempa i rozmiarów z każdym metrem swojego przebiegu. W efekcie kończyła się wlewając do rzeki w osadzie, którą miałem poniżej od starodrzewu.

Dym z palenisk dochodził aż do mnie, w górę stoku co oznaczać mogło, że zbliżała się kolejna zimna noc. Nie znosiłem tego zapachu i wszedłem w stary las, w dół do strumienia. Woda bulgotała pod czapami lodu wylewając się spienionymi kaskadami na kamiennych uskokach, szumiała kojąco. Nie odważyłem się na podejście do samego brzegu i spróbowanie wody. Było zbyt niebezpiecznie nawet dla mnie zahartowanego, górskiego wędrowcy. Połechtałem wyobraźnię wspomnieniem o ukojeniu, jakie miejsce to daje w upalny letni dzień. Brakowało mi lata i moich skrzydlatych przyjaciół, ich treli i akrobacji powietrznych, ciepła słonecznego i zapachu traw. Jak pachnie tymotka, kupkówka, albo mietlica?... Wiem... Wiedziałem... A niech to! Jeszcze kawał zimy do wiosny, a do lata miesiące całe!

Nie rozklejaj się! Zima zawsze kiedyś mija i nastaje czas letniego dostatku! Próbowałem pocieszać się ale nabrałem tylko głębszego przekonania, że naprawdę źle znoszę każdą zimę. Czar strumienia rozerwał się jak pajęczyna na wietrze pozostawiając poszarpane nici obrazów, które nie miały nic z poezji, a jedynie brud topniejącego w dzień błota i szarość nagiej kory buków pooranej mrozowymi spękaniami. Nawet słońce przyspieszyło swój zachód, bo szarość tężała coraz mocniej. Musiałem wyjść na łąkę za lasem zanim zapadnie zmrok. Stała tam drabina zbita z żerdzi i oparta o  jeden z buków, na gałęzi którego urządzono siedzisko dla myśliwych. Wolałem wychodząc z lasu upewnić się, że nie ma tam nikogo. W przeciwnym razie musiałbym wracać po oblodzonym brzegu strumienia w dół stoku ponownie do olszyny i polnej drogi.

Na nadrzewnej platformie nie było nikogo, nie było też zapachu dymu tytoniowego, który niekiedy nawet w dole przy strumieniu wyczuwałem i nie wchodziłem wtedy dalej pod górę. Chciałem być sam, tak jak teraz na otwartej górskiej hali, przed kolejnym wzniesieniem, za którym mieszkało słońce po dziennej wędrówce. Wiatr delikatnie owiewał zbocze nie powodując uczucia dużego chłodu, dlatego ruszyłem dalej pod górę do szczytu wzniesienia.

Wiatr był jak oczyszczenie z brudu istnienia i choć nie czułem się jak potrzebujący takiego doznania, to patos tej myśli wydał mi się przyjemny, albo po prostu zrobiłem się dumny, że tak o  wietrze pomyślałem. Podniosłem głowę wyżej i przebiegłem łąkę przeskakując nad dwoma rowami, aż do pobocza asfaltu, gdzie zatrzymałem się wyrównując oddech po krótkim sprincie. Wyglądając świateł na jezdni przeszedłem jej skrajem do samego szczytu wzniesienia. Las, za którym skryło się ciepłe słońce oddalił się na kolejne wzniesienie ponad kotlinką, w której zagnieździli się nowi osadnicy. Pobłyskiwały światła ich domostw, ale dym był niewyczuwalny, unosił się tylko pionowo w niebo popielatymi smugami zakotwiczonymi do dachów. Szybko przekroczyłem drogę i skierowałem się w stronę wąskiego przesmyku pomiędzy jęzorami gęstych świerkowin. Nade mną od strony kotliny rozległ się znajomy gwizd. Niczego nie mogłem wypatrzyć ale byłem przekonany, że jestem obserwowany przez starego przyjaciela Myszołowa, gniazdującego w okolicy.

Spotkaliśmy się nad rzeką niedaleko jednej z osad, gdy w letni czas wałęsałem się po polach korzystając z wolności. Nastroszył się na mnie, kiedy zbyt blisko i nieostrożnie podszedłem nie zauważając, że polował. Nasze spojrzenia spotkały się bez złości, w szacunku i zrozumieniu. Pamiętam dobrze jego zimne, żółte oczy skierowane w moją stronę. Nieruchome i spokojne. Dumne.

Odszedłem w swoją stronę, a on pozostał na czatowni. Po chwili, gdy przedzierałem się przez zarośla brzozowo - jarzębinowe usłyszałem po raz pierwszy ten gwizd. Kołował znikając w błękicie, po czym runął w dół w moją stronę, by poderwać się nad ziemią z okrzykiem pozdrowienia i zapewnieniem o swoim niepodzielnym panowaniu w przestworzach nad doliną. Odprowadziłem go wzrokiem w niebieską dal, w której ukrył się przed ciekawskimi obserwatorami .

Od czasu tego spotkania nasze drogi nieraz zbliżały się do siebie i zawsze podobnym zawołaniem pozdrawiał mnie obserwując z góry moją włóczęgę. Teraz też wiedziałem, że kołuje gdzieś nade mną, korzystając być może jak ja z przyjemności wieczora. Zbliżałem się do młodej uprawy świerkowej pomiędzy ścianami świerkowych ostępów i postanowiłem trzymać się lewej strony, bo po prawej ustawiona była solidna ambona, pod którą często znaleźć można było rozsypane słodkie buraki lub siano. Kilka dni temu były tam ślady kół samochodu i wyczułem nieprzyjemny zapach, jakby mieszanki krwi i uryny. Wolałem tego miejsca unikać. Obchodząc dużym łukiem wypatrywałem wszelkiego ruchu po tamtej stronie. Niepotrzebne złe emocje oddaliły się dopiero jak wyszedłem ponownie na szeroką łąkę, która schodziła łagodnie w dół stoku, aż do przejrzystej brzeziny. Jasne światło księżyca rozświetlało mrok na tyle, że odróżniałem pojedyncze pnie białych brzóz.

Nagle, spośród drzew wyleciał z przeraźliwym skrzekiem i nerwowym trzepotem skrzydeł niewielki czarny kształt burząc spokój okolicy. Przystanąłem zadzierając głowę w kierunku oddalającego się leśnego nerwusa mrucząc pod nosem sójkowe epitety. Po chwili znów zapanowała wieczorna cisza zmrożona zimowym chłodem.

Zrobiłem krok do przodu, gdy piekło z hukiem wdarło się w moją pierś rozrywając serce i zatykając płuca żarem. Uderzenie odrzuciło mnie na bok o kilka metrów i poczułem, że zapadam w lodowatą otchłań czarniejszą od nocy. Wyplułem strużkę krwi charcząc w walce o odrobinę powietrza, a mrok gęstniał wokół razem z mrozem, co wyczuwałem instynktownie.

Gdzie był mój instynkt!? Gdzie był !? Darłem się w rozpaczy. Sójka ona widziała i Myszołów widział! Ostrzegali mnie! Nie myślałem o tym! Nie przewidziałem tego i wędrowałem.
Dokąd wędrowałem?
Do lasu za brzeziną, tam jest taka młoda uprawa z klonów i jesionów... W brzezinie nikogo nie było... Sójka widziała!
Gdzie był instynkt?!
Śnieg skrzypiał pod butami coraz bliżej.
Muszę się zebrać i skoczyć do świerkowiny! To tylko kilka susów, dam radę... Słychać zdyszane oddechy, jeszcze chwilę...Teraz!
Nie dam rady! Nie podniosę nawet głowy... Wieniec jest za ciężki! Za miesiąc nie miałbym tego balastu!
Gdzie był instynkt?!
Jest ich dwóch, poderwę się jeszcze raz! NIE DAM RADY!
   -Dostrzel go!
Gdzie jesteś skrzydlaty przyjacielu? Słyszę cię!
Słyszę cię.

Adam Polański back

(opowiadanie wyróżnione nagrodą główną w konkursie TVP Wrocław w 2003r)